W tym mieście nie ma miejsca dla żółtodziobów. Na dzielni rządzi banda gołębi, a kto tego nie ogarnia, ten wylatuje na zbity dziób. Dlatego malutki śmiałek, który postanowi zawalczyć o ich rispekt, nie będzie miał łatwo.
Wróbel Przemek (Kacper Kubiec), grzeczny i miły ptaszek, pojawia się wśród gołębi akurat wtedy, kiedy przeżywają wielką tragedię. Właśnie straciły swojego szefa i przywódcę, wielkiego Janusza, i wszystko wskazuje na to, że sprawcą zbrodni jest ich odwieczny wróg - kotka Dolores. Przemek nie jest przez nich przyjęty z otwartymi skrzydłami, bo kto to widział, żeby jakiś tam mały wróbelek zadawał się z takimi ziomkami? Próbuje jednak zaskarbić sobie ich sympatię i zasłużyć na szacunek bandy, nawet jeśli jego sytuacji wcale nie poprawia fakt, że według niego za zniknięciem Janusza nie musi stać kotka.
Akcja spektaklu zbudowana jest wokół problemu akceptacji i poczucia wspólnoty. Próba oswojenia tego zawsze aktualnego tematu może wywołać emocje, zwłaszcza że ciężko jest nie kibicować uroczemu i przesympatycznemu głównemu bohaterowi, a chyba większość widzów może się mniej lub bardziej utożsamić z którąś z postaci - czy to z poszczególnymi gołębiami, z których każdy ma nieco inny stosunek do bandy i wróbelka, czy też z samym Przemkiem, odtrąconym przez grupę.
Nie będzie chyba wielkim zaskoczeniem wyjawienie, że wszystko kończy się dobrze - smutne jest tylko to, że gołębie w pełni akceptują Przemka jako "swojego" dopiero wtedy, kiedy "w praktyce" dowiedzie swojej wartości. Często tak właśnie bywa w prawdziwym życiu, ale w spektaklu przydałby się w tym miejscu komentarz ze strony twórców, że żeby być traktowanym przez innych z szacunkiem, nie trzeba wcale niczego udowadniać - w końcu głównym adresatem sztuki są dzieci, dla których kwestia budowania poczucia własnej wartości jest dość kluczowa.
Jako że spektakl kręci się wokół życia "na dzielni", nie zabrakło w nim wyraźnych inspiracji różnymi subkulturami, przede wszystkim hip-hopową. Widać to w projektach lalek czy kostiumach aktorów; warto przy okazji wspomnieć, że aktorzy nie tylko animują lalki, ale w niektórych (zwłaszcza bardziej emocjonujących) scenach zaczynają grać ponad nimi i zwracać się bezpośrednio do siebie. Hip-hopowy klimat budują też kolorowa scenografia (tutaj zaskakujące wykorzystanie samochodu) i - przede wszystkim - muzyka. Aktorzy nauczyli się beatboxować specjalnie na potrzeby spektaklu i, no cóż, oglądając przedstawienie, nietrudno się tego domyślić. Ale nie przesadzajmy, źle nie jest, a z każdym kolejnym wystawieniem wspomniany beatbox powinien brzmieć (mam nadzieję) coraz lepiej. Ogólnie pomysł wprowadzenia do Andersena nowej jakości w postaci rapu jest godny pochwały (i wpisuje się w tendencje światowe, bo hip-hop w teatrze to przede wszystkim broadwayowski hit z 2015 roku, Hamilton: An American Musical - rapowana opowieść o jednym z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych). W spektaklu pojawiają się też rockowe brzmienia, które przynosi ze sobą na scenę główna antagonistka. Taka warstwa muzyczna dodaje spektaklowi wyrazistego charakteru, z jednym tylko wyjątkiem - finałową piosenką. Bardzo radosną i milutką, i nijak niewpisującą się w klimat opowieści.
Jeśli pominiemy ten mankament, spektakl jest bardzo spójny, ogląda się go z przyjemnością, a małym i dużym może dać do myślenia. I nawet żarty o kupie można mu wybaczyć - bo to w końcu spektakl o gołębiach.
Monika Błaszczak, Proscenium nr 33